Tożsamość

Miniatura

Maskotka

Urodziłam się brzydka. Tak brzydka, że moja mama zastanawiała się, po co kupowała dla mnie takie śliczne ubranka. O swoich odczuciach wobec mnie, jako noworodka, opowiadała często i traktowała to, jako bardzo śmieszne. 

Gdy moja twarz zaczęła nabierać przyjemniejszych dla oka kształtów (tak to sobie wyobrażam), zaczęłam się robić bardzo podobna do babci, mamy mojego taty, która nie cieszyła się uznaniem i nie uchodzila też za piękność, stąd przyjęłam wprost pogląd na siebie, że byłam brzydka, jestem brzydka, i nic już tego nie zmieni.

PRL nie pomagał- brzydota roztaczała się dokoła, również w dziecięcej garderobie. Buro-brązowe swetry i granatowe spódniczki średnio się na mnie prezentowały, rajstopy bywały z reguły za małe albo za duże, więc sytuację ratowaly chińskie sukieneczki, ale to tylko latem- taki przywilej, za który już na zawsze pokochałam okres wakacyjny. Panowała też tzw. moda na marynarskie stroje i ja miałam również sukienkę w tym stylu, i drugą, szykowną z kokardką na karczku. W tym uwielbialam chodzić i to zapoczątkowało moją miłość do garderobianej klasyki :-) Sukienki takie były jednak tylko "na niedzielę" i na wielkie okazje, co z kolei zapoczątkowało moją miłość do wielkich okazji. Jedyna szansa, żeby pozbyć się przymiotu brzydoty i móc wyglądać, jak na dziwczynkę przystało: pieknie i powabnie.

Miałam piękne włosy, które mi zapuszczano. Włosy także były (i są) spadkiem genetycznym po wspomnianej juz babci, więc równie szczerze ich nie nawidziłam, co mojej wątpliwej urody. Mama nieustannie mi powtarzala, że "po Komunii ścinamy te kudły". Ale zanim do Komunii dotrwałam, codziennie miałam czesane kucyki lub zaplatany warkocz, a w to wplatana była z reguły piękna kokarda. Wierzyłam niezbicie, że to "ścięcie po Komunii" zadziała, niczym uwolnienie z okowów. Nic podobnego jednak się nie wydarzyło, bo moja ostrzyżona głowa potwierdziła wszystkie wcześniejsze stwierdzenia i istotnie stałam się paskudą, oszpeconą obrzydliwie ostrzyżonymi włosami.

Nigdy nie dałam po sobie poznać, że ta krótka fryzura zrobiła ze mnie maszkarę, i że tak siebie właśnie postrzegam i tak się czuję. Nie ujawniałam tego, bo to by oznaczało, że coś mówię wbrew mamie, a tego ja sama bym nie zniosła. Wszyscy wokół dziwili się bardzo, dlaczego obcięto mi moje piękne włosy, ale mama uparcie powtarzała, że miała dość ich czesania i słuchania moich piskówi narzekań, więc teraz jest spokój. No, skoro mama tak twierdziła, to tak musiało być i nie śmiałabym tego zakwestionować. 

Nie potrafię określić, w którym momencie zrodziła się moja chora poddańczość wobec mamy. Jako mała dziewczynka, jeszcze przed urodzeniem mojej młodszej o 6 lat siostry, byłam tzw. cygańskim dzieckiem- przechodziłam z rąk jednych dziadków do drugich i raczej rzadko bywalam w domu. Z jednymi dziadkami (tymi od nieładnej i kudłatej babci) zwiedziłam chyba każdy zakątek Polski. Zabierali mnie każdego roku na swoje "objazdowe wakacje po rodzinie", a że całe rodzeństwo mojego 12. w kolejce dziadka rozpierzchło się po różnych stronach za pracą, okazji do odwiedzin było naprawdę wiele. Bywało, że byliśmy w podróży całe 2 miesiące, a moja mama nie miała pojęcia, gdzie aktualnie się znajduję i czy w ogóle żyję. Byłam maskotką dziadków, ukochaną wnusią, którą zabierali wszędzie, jak zabiera się miękkie kapcie na zmianę czy ulubioną płytę z muzyką, aby umilić sobie czas.Niestety, poza faktem, że jeździłam z nimi wszędzie, nie przypominam sobie, aby to budowało w jakikolwiek sposób prawdziwą relację. Byłam jednak widziana, nawet za bardzo się na mnie skupiano i za dużo dorosłych było wokół mnie. Stawałam się mądralińska i uczyłam się złych nawyków dorosłych, którzy coś tam przebąkiwali, że dziecko powinno się wychowywać wśród równieśników, no ale jako że byłam jedynym dzieckiem w bardzo młodej rodzinie, to siłą rzeczy otaczali mnie wyłącznie dorośli.

Do przedszkola też nie chodziłam- przedszkole to była ujma, a przynajmniej tak się to przedstawiało w mojej rodzinie. Pierwszy normalny kontakt z luźmi w moim rozmiarze miałam tak naprawdę dopiero w szkolnej zerówce i szybko się okazało, że jestem przemądrzałym dzikusem, który nie potrafi się bawić z innymi dziećmi, i który, o zgrozo, w ogóle nie potrafi być dzieckiem... Były wprawdzie jakieś dzieciaki na moim podwórku, niektóre dziewczynki nawet zbliżone wiekiem do mnie, ale ja z jakiegoś powodu nie umiałam się z nimi dogadać i ciągle były między nami nieporozumienia. Dziś myślę sobie, że one chcieły po prostu dziecięcych interakcji, a ja nie potrafiłam w takie wchodzić. Byłam mentalnie "stara" zanim jeszcze poszłam do szkoły... 

Junger Professor

Tak nazywał mnie mój tata... Tata mnie lubił, choć nie akceptoał we mnie wielu rzeczy i stawiał mi ogromne wymagania. Był jednak jedyną osobą, która traktowała mnie, jak dziecko i widziała we mnie dziecko. Uczył mnie grać w warcaby i nigdy nie dawał mi forów. Dzielił się ze mną obiadem- pamiętam, że obgryzałam mu mięso z zupy, a wtedy, jak wiadomo, mięso było towarem luksusowym na kartki. Tata mi je oddawał, bo chciał dla mnie dobrze, i dziś wiem, że jego "dobrze" było naprawdę dobrym kierunkiem, ale zupełnie nie potrafił tego wyrazić, okazać ani zastosować w praktyce. 

A jednak, dziś gdy myślę o rodzichach, to jedynie tatę widzę w tej roli... Ale o tym innym razem.

Moją profesorską aparycję podkreslały okulary, które nosiłam od 3. roku życia. Paskudna wada, której skutki stały się moim przekleństwem, bowiem wtedy jeszcze nie mówiło się o tolerancji, akceptacji i prawie do niepełnosprawności, zatem od momentu pierwszego mojego przekroczenia progu szkoły zostałam "namaszczona" okularnicą i dzieciaki wyśmiewały się ze mnie na każdym kroku. Nie dość więc, że wierzyłam w swoją brzydotę, to jeszcze uwierzyłam w swoją ułomność, bo przecież nikt fajny i normalny nie nosi okularów, pogardliwie zwanych brylami. A żeby dopełnić już kielich mojej goryczy, nauczycielki dyżurujące na przerwach nie pozwalały mi biegać, bo przecież ktoś na mnie wpadnie, albo ja na kogoś, i potłuką się moje okulary i jeszcze nie daj Boże, szkło wbije mi się w oko. Chodzilam więc sztywno po szkolnym holu, grzecznie, w kółeczku, bo tak się wtedy chodziło- jak na więziennym spacerniaku. Gdybym wtedy mogła podpisać cyrograf w zamian za zabranie mi tych koszmarnych, ciężkich okularów, z pewnością bym to zrobiła. Dzięki Bogu, to jedno nieszczęście mnie ominęło.

Koniec bajki, stajemy do "życia"

Moje życie zrewolucjonizowało przyjście na świat mojej siostry. Rewolucja miała dwie nogi: urodę i zastępstwo doskonałe. Co chcę przez to powiedzieć? Po prostu, tak jak ja byłam brzydka, tak moja siostra była śliczna. Efekt? Nienawiść do niej od pierwszych dni jej życia. Oczywiście tu też dorośli mnie "nie zawiedli", bo nader często słyszałam: "jaka ta twoja siostrzyczka jest śliczna...", "kochasz ją pewnie, co?", "a nie jesteś zazdrosna?", "ojej, ty jesteś taka duża i rozsądna, to na pewno nie jesteś zazdrosna...".

Czy byłam zazdrosna? Oczywiście, że tak! W jednej chwili straciłam palmę pierszeństwa oraz zyskałam osobistą, urodową przeciwniczkę. Miałam tylko 6 lat i nikt nie przygotował mnie na to, co działo się później. A dodam, że moje oczekiwania wobec siostry były dość precyzyjne: miała być tym upragnionym towarzyszem do zabawy, sojusznikiem w podwórkowych perturbacjach i miała wypełnić pustkę wokół mnie, której wychowujący mnie dorośli wypełnić nie potrafili. 

Tymczasem w moim domu pojawiła się żywa, idealna lalka, nad którą wszyscy piali z zachwytu, włącznie z moimi dziadkami- porywaczami, którzy w jednej chwili przestali się mną interesować i gdziekolwiek mnie zabierać. Ogromu frustracji i rozczarowania nie jestem nawet w stanie określić. To był najczarniejszy koszmar, który uparcie nie chciał się okazać "tylko złym snem".

Kilka miesięcy później pojawiła się jednak świetna okazja, bowiem u brata mojego taty też urodziła się córeczka, o której głośno i w mojej obecności mówili, że jest brzydka. Uknułam więc chytry plan i poprosiłam żonę mego wujka, aby zamieniła się ze mną- ja dam jej moją śliczną siostrę, a ona mi da swoją brzydką córeczkę. Nie zgodziła się jednak i tym samym byłam zmuszona pogodzić się ze swym losem i skupić na innych, bardziej praktycznych przymiotach swej osobowości.

Nie żyło mi się jednak zbyt dobrze, dopóki na świat nie przyszedł nasz brat. Stał się moją ucieczką od beznadziejnego świata słodziutkich i mniej słodkich dziewczynek. Świata, który nigdy nie był moim udziałem, ani ja nie byłam jego częścią. I tak zastygłam na całe dziesięciolecia. 

Zabiłam w sobie najpierw dziewczęcość, a potem kobiecość.

Obudziłam się tuż przed czterdziestką. No cóż, lepiej późno, niż później, prawda?

 

(fot. Pixabay)