Gdzie jesteś, Boże?

Miniatura

Kościołem mojego dzieciństwa była łódzka Katedra. Kościołem w sensie budynku. Innego znaczenia tego słowa nie pojmowałam i nie było mi dane go poznać jeszcze bardzo, bardzo długo.

Zatem Katedra- dostojna, tajemnicza budowla, z roznoszącym się wewnątrz zapachem kadzidła. Znałam nawet pobieżnie jej historię, bo kiedyś musiałam przygotować coś o dowolnym, łódzkim zabytku. Nie miałam pomysłu, jaki obiekt mogłabym opisać, a wtedy mama zaproponowała- napisz coś o Katedrze. Nawet mi w tym pomogła i to był chyba jeden z bardzo nielicznych "razów", gdy pomagała mi w czymkolwiek do szkoły. 

Dziś myślę, jak znamienne było to, że istotnie, o moim parafialnym kościele myślałam wyłącznie w kontekście imponującego zabytku. Nic więcej…

Kiedyś.

Jako mała dziewczynka fascynowałam się jednak Katedrą. Uwielbiałam klimat tego kościoła i do dziś to się nie zmieniło. Ilekroć mam trudny czas, idę do Katedry, siadam w pięknej, odnowionej ławie i patrzę na ten ołtarz, który znam na pamięć, bo wpatruję się w niego od ponad 40 lat. Na przestrzeni tych lat zaszły wewnątrz pewne zmiany, były prowadzone liczne renowacje, ale jedno się nie zmieniło- pozostał zapach kadzidła.

W czasach mojego dzieciństwa przy Katedrze posługiwały siostry Pasjonistki. Była ich wówczas cała masa. Pamiętam, że z zachwytem obserwowałam sunące po kościele czarne postaci młodszych i starszych sióstr. Były takie niedostępne dla mnie, jako małej dziewczynki, a jednocześnie wydawały mi się jakieś specjalne, jakby dotykały czegoś dla mnie nieosiągalnego. Ta fascynacja zakonnicami była posunięta do tego stopnia, że zaczęłam dopytywać, czy jak chciałabym kiedyś zostać zakonnicą, to czy będzie to mój zawód już do końca życia, czy też w razie czego będę mogła się z tego wycofać. Jedna z ciotek kategorycznie oświadczyła, że gdy raz zostanę zakonnicą, to już będę nią do śmierci. I pamiętam, że poważnie się tego wystraszyłam, co nieco osłabiło moją fascynację stanem zakonnym. Wciąż jednak został mi taki osobliwy podziw dla tych kobiet. 

Religii uczono nas w salce katechetycznej a lekcje te prowadziła siostra Dacjusza. Była dość ostra i wymagająca. Nie przypominam sobie, aby w jakiś szczególnych sposób mówiła nam o  miłości Boga do człowieka, za to wpajała, że Jezus jest Kimś tak wielkim, że nigdy nie będziemy Go godni. Jezus stał się więc dla mnie legendą, Komunia- białym opłatkiem, a Msza św. - przedstawieniem, na którym robi się w określonej sekwencji różne rzeczy, ale po co się to robi, tego już kompletnie nie rozumiałam.

W domu także nie mogłam liczyć na jakąkolwiek formację w wierze. Miałam chodzić do kościoła w niedziele i to wszystko. Najczęściej chodziłam sama, Na początku lat 90. na naszym osiedlu powstała nowa parafia i ku mojej rozpaczy odłączono nas od Katedry. Zbuntowałam sie i nie chciałam chodzić do tego nowego kościoła, który zresztą był urządzony w dość prowizorycznej "szopie", a budowa właściwego budynku rozpoczęła się dopiero po kilku latach, trwała kolejne kilka, może nawet 10 i do dziś kościół ten nie jest wykończony. Nie podobało mi się to wszystko, a że o Bogu nie miałam w zasadzie zielonego pojęcia, z czasem przestałam w ogóle "odwiedzać" wszelkie kościoły, w tym moją ukochaną Katedrę. Celową piszę "odwiedzać", bo robiłam to dokładnie w tym kluczu- niczym wizytator, który przychodzi sprawdzić ilość ławek w szkolnej sali.

Moja "wiara" była w zasadzie wiedzą i pozostała na poziomie dziecka pierwszokomunijnego na długie lata. Pacierz, podstawowe modlitwy, i kilka pieśni, które zostały mi w pamięci z okresu mojego uczestnictwa w katedralnej scholi. Do tego byłam obeznana z dwoma głównymi miejscami kultu Maryjnego, jakimi są Częstochowa i Licheń. I to by było na tyle.

Rekolekcje.

Pierwsze wołanie Pana Boga usłyszałam w czasie rekolekcji wielkopostnych w pierwszej klasie liceum. Chodziłam sumiennie na te spotkania (znów w Katedrze!) z dwiema moimi przyjaciółkami i mam wrażenie, że każda z nas wyniosła z nich coś zupełnie wyjątkowego. W tym czasie można było dołączyć do spotkań oazy młodzieżowej. Zaczęłyśmy tam zaglądać, ale na jednym z nich pewna dziewczyna, widząc, że znów przyszłyśmy, zadała pytanie, czy ta grupa zostanie kiedyś zamknięta, czy też wciąż będą mogły dołączać nowe osoby.  Poczułam się nieprzyjęta i więcej tam nie poszłam. Czy ja już pisałam, że byłam dzikusem? Tak, własnie taka byłam. Wystarczyło, ze ktoś stworzył choćby pozór braku akceptacji wobec mnie, a już mnie nie było... I nigdy w takich sytuacjach nie wracałam w miejsce, gdzie poczułam się odrzucona. Wciąż żywa i jątrząca się rana odrzucenia była główną determinantą moich życiowych wyborów.

Ponowny brak strawy duchowej, o którą się w ogóle nie postarałam, bo i nie wiedziałam, że powinnam, spowodował, że szybko zapomniałam o tym duchowym, rekolekcyjnym przeżyciu, a nastoletnie życie porwało mnie w zupelnie innym kierunku- znów przeciwnym Kościołowi.

Ile można błądzić?

Można bardzo długo... 

Chodziłam krętymi ścieżkami życia, wciąż szukając właściwej drogi i wciąż uparcie jej nie mogłam odnaleźć. Uparcie, bo byłam uparta- dziś to wiem.... Dostawałam setki znaków "z góry", wielokrotnie słyszałam z głębi mojej duszy takie specyficzne nawoływanie, czułam potrzebę powrotu do tego miejsca, w którym byłam przed laty i za którym w jakiś sposób tęskniłam, ale nie była to tęsknota do końca uświadomiona. Tak naprawdę dopiero miałam się dowiedzieć, za czym tak naprawdę tęsknię i od czego, zepełnie niepotrzebnie, ale wciąż i nieustannie uciekam. 

Jestem typową córką marnotrawną. Musiałam sięgnąć totalnego dna, poczuć smak beznadziei, bezsilności i dokonać niemal całkowitego samozatracenia, aby wreszcie spojrzeć w niebo i zawołać, a w zasadzie zawyć zrozpaczonym głosem: Boże, ratuj!

On odpowiedział natychmiast, czym totalnie mnie zaskoczył. Tak, przyznaję się bez bicia- nie wierzyłam za bardzo, że mi pomoże... Miałam wówczas takie wyobrażenie Boga, który jest srogim starcem siedzącym na złotym tronie i wymierzającym kary wszystkim swoim nieposłusznym dzieciom. A ja przecież byłam Mu nieposłuszna. Byłam pewna, że jest na mnie obrażony (jak tata, gdy zrobiłam coś nie po jego myśli) i nie liczyłam za bardzo na przychylne przyjęcie mnie niegodnej.

Stało się jednak zupełnie inaczej... To scenariusz, którego w życiu bym nie wymyśliła, nie zaplanowała... Jego plan.